Dzieci króla Lira - legendy irlandzkie
Bardzo dawno temu w dalekiej deszczowej, skalistej i wiecznie zielonej Irlandii żył pewien król o imieniu Lir. Król był czarnoksiężnikiem i czynił czary. Mieszkał w potężnym zamku pośrodku lasów, wraz ze swoją żoną - królową i czwórką dzieci. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Córka króla Lira miała na imię Fionnuala. Była najstarszą z dzieci. Jej braćmi byli Aodh, Fiachra i Conn. Pewnego dnia królowa zmarła i Lir oraz jego dzieci byli długo bardzo smutni.
Po jakimś czasie, gdy minęła już żałoba, król pomyślał, że jego dzieci potrzebują nowej matki i postanowił ożenić się ponownie. Poślubił kobietę o imieniu Aoife. Nie wiedział jednak, że to czarodziejka. Nie była dobra dla dzieci Lira. Wciąż była zazdrosna i przekonana, że król kocha swoje dzieci bardziej niż ją. Postanowiła zatem się ich pozbyć. W tym celu wymyśliła złowrogi plan.
Pewnego gorącego letniego dnia postanowiła zabrać Fionnualę i jej braci nad pobliskie jezioro, aby mogły się ochłodzić i wykąpać. Dzieci były zachwycone na samą myśl o chlapaniu się w wodzie. Niczego tak nie kochały jak zabawę nad jeziorem. Rzeczywiście, czas nad wodą był miły i radosny. Dzieci pływały, chlapały się, biegały po skalistym brzegu i śpiewały swoje ulubione piosenki. Minęło parę cudownych godzin, gdy nagle... Ich macocha, czarodziejka Aoife wyjęła magiczną różdżkę i machnęła nią kilka razy w powietrzu. Wypowiedziała przy tym magiczne zaklęcie i... zamieniła dzieci w cztery piękne łabędzie. Te, gdy tylko zorientowały się, że nie są już ludźmi, a wielkimi ptakami spojrzały na siebie z przerażeniem. "Co z nami zrobiłaś?!" krzyknęła Fionnuala w stronę macochy. "Położyłam na was czary!" - odkrzyknęła Aoife. "Od teraz będziecie łabędziami przez kolejnych dziewięćset lat, ha ha!" - śmiała się czarodziejka. I dodała po chwili: "Spędzicie najpierw trzysta lat tutaj na tym jeziorze Lough Derravaragh, a później odlecicie stąd i spędzicie kolejnych 300 lat nad morzem, bo znów powrócić w głąb lądu i przeżyć kolejnych 300 lat nad wodami Inish Glora! Pozostaniecie łabędziami aż do dnia, w którym dzwon kościelny ogłosi nową erę!". Po tych słowach Aoife wróciła do zamku. Z udawanym płaczem oznajmiła królowi, że jego dzieci utonęły. Zrozpaczony Lir pobiegł nad jezioro, ale nie znalazł ani śladu swoich pociech. Jedyne co ujrzał, to cztery piękne łabędzie pływające po spokojnej tafli wody. Ptaki spojrzały w jego stronę i zaczęły do niego płynąć. Gdy były blisko, jeden z nich odezwał się ludzkim głosem. Była to Fionnuala. Opowiedziała ojcu o tym co się wydarzyło. Król rozzłościł się i zamienił swoją żonę Aoife w wielką czarną ćmę. Ta wzbiła się wysoko, odleciała daleko i nikt nigdy więcej jej nie widział.
Lir odwiedzał swoje dzieci zaklęte w łabędzie każdego dnia. Karmił je, opowiadał baśnie i śpiewał piosenki, a one nuciły wraz z nim. Czasami przebywał nad jeziorem całe dnie, aż do zmroku. I tak mijały lata. Król bardzo się postarzał i pewnego dnia zmarł. Łabędzie były bardzo smutne. Poczuły się samotne. Straciły ojca. Odtąd same spędzały długie dni nad jeziorem. Dni, miesiące, lata. Po trzech wiekach popłynęły w stronę morza. Było tam bardzo zimno. Zmagały się z ogromnymi falami, porywistym wiatrem i groźnymi sztormami. Nieraz były przerażone i tęskniły za ciepłymi wodami jeziora Lough Derravaragh. Fionnuala i jej bracia spędzili nad morzem kolejnych trzysta długich lat.
Nadszedł czas na kolejną podróż, tym razem nad wody Inish Glora. Gdy tam przebywały, pewnego wczesnego ranka usłyszały głos dzwonu kościelnego. Z dala ujrzały człowieka odzianego w czarny habit. Był to mnich mieszkający w opactwie na jednej z wysepek. Dzwonił aby wezwać ludzi na modlitwę. Łabędzie były zachwycone. Zrozumiały, że czas rzuconych na nie czarów dobiegał końca. Szybko podpłynęły do mnicha. Ten bardzo się zdziwił, gdy usłyszał łabędzie mówiące ludzkim głosem. Te opowiedziały mu swoją historię. Wzruszony mnich uniósł ręce i pobłogosławił je, a następnie położył dłonie na głowach łabędzi. W tym momencie czary straciły swoją moc. Ptaki na powrót zamieniły się w ludzi. Obok mnicha stanęła przepiękna księżniczka i jej trzech przystojnych braci. Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni swoją urodą i uszczęśliwieni tym, że znów są ludźmi. Przez prawie dziewięćset lat byli łabędziami. Z radości długo śpiewali i tańczyli trzymając się za ręce. Potem zdecydowali się odnaleźć drogę do swojego zamku. Ten stał tam dalej piękny, potężny. Zamieszkali w nim wszyscy razem, szczęśliwi i radośni. Znów jak dawniej bawili się w lesie i pływali w jeziorze - Fionnuala, Aodh, Fiachra i Conn - dzieci króla Lira.
Oprac. Reg Keating, ilustracje Heather MacKay, przekład i fotografie Ryszard Pietrasina
.
Po jakimś czasie, gdy minęła już żałoba, król pomyślał, że jego dzieci potrzebują nowej matki i postanowił ożenić się ponownie. Poślubił kobietę o imieniu Aoife. Nie wiedział jednak, że to czarodziejka. Nie była dobra dla dzieci Lira. Wciąż była zazdrosna i przekonana, że król kocha swoje dzieci bardziej niż ją. Postanowiła zatem się ich pozbyć. W tym celu wymyśliła złowrogi plan.
Pewnego gorącego letniego dnia postanowiła zabrać Fionnualę i jej braci nad pobliskie jezioro, aby mogły się ochłodzić i wykąpać. Dzieci były zachwycone na samą myśl o chlapaniu się w wodzie. Niczego tak nie kochały jak zabawę nad jeziorem. Rzeczywiście, czas nad wodą był miły i radosny. Dzieci pływały, chlapały się, biegały po skalistym brzegu i śpiewały swoje ulubione piosenki. Minęło parę cudownych godzin, gdy nagle... Ich macocha, czarodziejka Aoife wyjęła magiczną różdżkę i machnęła nią kilka razy w powietrzu. Wypowiedziała przy tym magiczne zaklęcie i... zamieniła dzieci w cztery piękne łabędzie. Te, gdy tylko zorientowały się, że nie są już ludźmi, a wielkimi ptakami spojrzały na siebie z przerażeniem. "Co z nami zrobiłaś?!" krzyknęła Fionnuala w stronę macochy. "Położyłam na was czary!" - odkrzyknęła Aoife. "Od teraz będziecie łabędziami przez kolejnych dziewięćset lat, ha ha!" - śmiała się czarodziejka. I dodała po chwili: "Spędzicie najpierw trzysta lat tutaj na tym jeziorze Lough Derravaragh, a później odlecicie stąd i spędzicie kolejnych 300 lat nad morzem, bo znów powrócić w głąb lądu i przeżyć kolejnych 300 lat nad wodami Inish Glora! Pozostaniecie łabędziami aż do dnia, w którym dzwon kościelny ogłosi nową erę!". Po tych słowach Aoife wróciła do zamku. Z udawanym płaczem oznajmiła królowi, że jego dzieci utonęły. Zrozpaczony Lir pobiegł nad jezioro, ale nie znalazł ani śladu swoich pociech. Jedyne co ujrzał, to cztery piękne łabędzie pływające po spokojnej tafli wody. Ptaki spojrzały w jego stronę i zaczęły do niego płynąć. Gdy były blisko, jeden z nich odezwał się ludzkim głosem. Była to Fionnuala. Opowiedziała ojcu o tym co się wydarzyło. Król rozzłościł się i zamienił swoją żonę Aoife w wielką czarną ćmę. Ta wzbiła się wysoko, odleciała daleko i nikt nigdy więcej jej nie widział.
Lir odwiedzał swoje dzieci zaklęte w łabędzie każdego dnia. Karmił je, opowiadał baśnie i śpiewał piosenki, a one nuciły wraz z nim. Czasami przebywał nad jeziorem całe dnie, aż do zmroku. I tak mijały lata. Król bardzo się postarzał i pewnego dnia zmarł. Łabędzie były bardzo smutne. Poczuły się samotne. Straciły ojca. Odtąd same spędzały długie dni nad jeziorem. Dni, miesiące, lata. Po trzech wiekach popłynęły w stronę morza. Było tam bardzo zimno. Zmagały się z ogromnymi falami, porywistym wiatrem i groźnymi sztormami. Nieraz były przerażone i tęskniły za ciepłymi wodami jeziora Lough Derravaragh. Fionnuala i jej bracia spędzili nad morzem kolejnych trzysta długich lat.
Nadszedł czas na kolejną podróż, tym razem nad wody Inish Glora. Gdy tam przebywały, pewnego wczesnego ranka usłyszały głos dzwonu kościelnego. Z dala ujrzały człowieka odzianego w czarny habit. Był to mnich mieszkający w opactwie na jednej z wysepek. Dzwonił aby wezwać ludzi na modlitwę. Łabędzie były zachwycone. Zrozumiały, że czas rzuconych na nie czarów dobiegał końca. Szybko podpłynęły do mnicha. Ten bardzo się zdziwił, gdy usłyszał łabędzie mówiące ludzkim głosem. Te opowiedziały mu swoją historię. Wzruszony mnich uniósł ręce i pobłogosławił je, a następnie położył dłonie na głowach łabędzi. W tym momencie czary straciły swoją moc. Ptaki na powrót zamieniły się w ludzi. Obok mnicha stanęła przepiękna księżniczka i jej trzech przystojnych braci. Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni swoją urodą i uszczęśliwieni tym, że znów są ludźmi. Przez prawie dziewięćset lat byli łabędziami. Z radości długo śpiewali i tańczyli trzymając się za ręce. Potem zdecydowali się odnaleźć drogę do swojego zamku. Ten stał tam dalej piękny, potężny. Zamieszkali w nim wszyscy razem, szczęśliwi i radośni. Znów jak dawniej bawili się w lesie i pływali w jeziorze - Fionnuala, Aodh, Fiachra i Conn - dzieci króla Lira.
Oprac. Reg Keating, ilustracje Heather MacKay, przekład i fotografie Ryszard Pietrasina
.
Mali przyjaciele
- Michał, obudź się. Chodź, to ci coś pokażę - mówiła szeptem Magda, potrząsając brata za ramię. W jej ręce błyszczało światełko latarki.
Nie całkiem jeszcze rozbudzony zamruczał:
- Co się stało? Spać mi się chce.
- Chodź ze mną do piwnicy. Nie pożałujesz. Odkryłam je.
- Co odkryłaś?
- Nie co, tylko kogo? Małe ludziki. To one tak hałasują po nocach. Ubierz się szybciutko. Tylko cicho, żebyśmy nie obudzili rodziców.
Nie trzeba mu było więcej powtarzać. Wciągnął dres i w chwilę potem skradali się na palcach w stronę piwnicy. Otworzyli drzwi i zeszli schodkami w dół. Latarka dawała wąski strumień światła. Z głębi piwnicy dały się słyszeć jakieś szmery, szelesty, głosy, jakby stłumiony śmiech...
Dzieci posuwały się dalej ostrożnie. W pewnym momencie Magda zgasiła latarkę i szepnęła:
- Teraz uważaj.
Zza załomu muru wyłoniła się jasna poświata i oczom obojga ukazał się zabawny widok. W blasku zawieszonej pod sufitem lampy naftowej para małych istot wirowała wokół siebie. Trzecia osóbka siedziała na maleńkim krzesełku, przebierając palcami po strunach instrumentu przypominającego gitarę. Pod ścianą w świetle lampy stał ktoś wpatrzony w płótno, na którym powstawały barwne plamy.
- One tańczą - szepnął Michał.
- A tamten coś maluje.
- Ale fajne!
- Hi, hi, hi!
- Dlaczego się śmiejesz?
- Poznaję tę starą lampę naftową. Mama jej kiedyś szukała. A muzyk siedzi na krzesełku moich lalek. Na pewno nigdy nie wynosiłam go do piwnicy.
- Myślisz, że to one...?
- Chyba tak.
- O, rany! To znaczy, że nas odwiedzają.
Rozmawiając coraz głośniej, nie zauważyli, że dźwięki muzyki ucichły. Oprzytomnieli, gdy zauważyli cztery postacie tuż obok siebie. Jedna z nich coś powiedziała. Oboje schylili się i nagle ludziki zniknęły!
- Patrz! - krzyknął Michał. - Nie ma ich.
- Cicho! Ja coś słyszę.
- Myślisz, że jest ich tu więcej?
- Być może. A może robią się niewidzialne?
- Wiesz, trochę się ich boję.
- Ja chyba nie. Nie wyglądają na złe. Zresztą sama nie wiem.
- Musimy powiedzieć o tym rodzicom.
- Och, nie! - wykrzyknął ktoś obok. Raptem małe ludziki pokazały się znowu. Ten, który wcześniej malował, odezwał się do dzieci:
- Prosimy, nie mówcie o nas.
- Musimy - odrzekł Michał. - Rodzice powinni wiedzieć, kto u nas mieszka. Dlaczego się ukrywacie?
- To długa historia. Powiemy wam wszystko, ale nie wydajcie nas. Już nie raz ludzie chcieli nas skrzywdzić. Boimy się.
- No, dobrze - powiedziała Magda z namysłem. - Ale naprawdę musicie nam to wyjaśnić.
- Zatem posłuchajcie. Jesteśmy częścią wielkiej rodziny skrzatów, które zamieszkiwały kiedyś całą Europę. Naszym domem były lasy. Przez wiele pokoleń żyliśmy w sąsiedztwie innych stworzeń i w przyjaźni z ludźmi. Później, gdy ludzie zaczęli się rozprzestrzeniać i tworzyć swoje państwa, nasz lud uległ rozbiciu. Pradawne puszcze wycinano i coraz mniej było dla nas miejsca. W dodatku ludzie zwrócili się przeciwko nam i zaczęli nas prześladować. Przeżyliśmy tylko tam, gdzie napotkaliśmy ludzką życzliwość i gdzie mogliśmy oprzeć naszą egzystencję na współpracy z sąsiadami.
- Hm, zdaje się, że słyszałam legendę o skrzatach mieszkających u sukiennika Adlera. Chyba często ginęły mu różne rzeczy, a inne pojawiały się niespodziewanie.
A piwniczne zapasy sąsiadów wędrowały...
- Och, przesadą byłoby twierdzić, że wszystko to nasza sprawka. - Brodaty muzyk zarumienił się. - W końcu są jeszcze myszy, koty i... ludzie. Ale masz rację - nie jesteśmy niewiniątkami. Powiem szczerze - uwielbiamy płatać figle. Ale zawsze staramy się nie wyrządzać krzywdy tym, wśród których mieszkamy. A jeśli nawet coś zbroimy, staramy się to zrekompensować naszą pracą i naszymi wyrobami. Ach - westchnął skrzat - u sukiennika Adlera mieliśmy wspaniały warsztat tkacki. Jakie cudeńka można było tam robić!
Zajęci rozmową, nie od razu spostrzegli, że w krąg światła lampy naftowej weszły jeszcze dwie małe istotki. Skrzat, który właśnie opowiadał, uśmiechnął się i rzekł:
- Właśnie jesteśmy w komplecie. Poznajcie Lidkę i Zefirkę. Ja jestem Bartek, to jest Przemek, nasz rodzinny malarz, a to nasza tańcząca para - Nastka i Ziemek.
- Bardzo nam miło. Ja mam na imię Michał.
- A ja Magda.
- Mamy jeszcze małego braciszka. Ale Kubuś teraz śpi - dodał Michał. -
I mamy fajnych rodziców. Szkoda, że nie chcecie ich poznać.
- Chcemy - odparła Nastka. - Tylko wcześniej chcieliśmy porozmawiać
z wami. Obawialiśmy się, nie wiedząc, z kim mamy do czynienia.
- Może trochę niezupełnie - rzekł Ziemek. - Trochę was i waszych rodziców obserwujemy. Ale w dobrych zamiarach - dodał.
Rozmowa toczyła się długo. Kiedy w końcu Magda i Michał pożegnali nowych przyjaciół, świt różowił już okna. Przez następne noce spotykali się z rodziną skrzatów, opowiadając sobie wzajemnie o swoim życiu i interesujących sprawach.
Pewnej nocy Magda z Michałem zjawili się w piwnicy smutni.
- Dzisiaj przyszliśmy tylko na chwilkę - powiedziała Madzia. - Kubuś jest bardzo chory. Rodzice na zmianę przy nim siedzą. Martwimy się.
Wszyscy bardzo się zasmucili. Ciszę przerwała Zefirka:
- Nie mówiliśmy wam jeszcze o tym, że w naszym narodzie medycyna zawsze stała na wysokim poziomie. Mamy w Czechach kuzynów, którzy specjalizują się w leczeniu chorób. Możemy ich tu ściągnąć.
- Naprawdę? - ożywił się Michał, ale po chwili dodał: - Niestety, to tak daleko od nas. Szkoda.
- Poczekaj chwileczkę - powiedział Przemek. Przymknął oczy i trwał w dłuższym skupieniu. Wreszcie rzekł:
- Zaraz tu będą.
Ledwie skończył te słowa, kiedy obok pojawiło się dwoje nieznanych skrzatów. Przemek coś do nich powiedział, po czym zwrócił się do Magdy i Michała:
- Poznajcie Halinkę i Vaclawa.
Nowo przybyli uśmiechnęli się. Madzia pokręciła głową:
- Ale skąd?! Jak...
- Potrafimy porozumiewać się na odległość za pomocą myśli - wyjaśniła Lidka. - Oprócz tego mamy doskonale opanowaną teleportację. Jeśli gdzieś jest ktoś z naszego ludu, potrafi natychmiast ściągnąć wszystkie skrzaty mieszkające na Ziemi.
- Jesteście super! - zawołał Michał. - Ale teraz może być trudno. Musicie przecież poznać naszych rodziców.
- I tak wkrótce musiałoby to nastąpić - odparła Nastka. - A teraz jest wręcz konieczne. Zdrowie dziecka jest w każdej rodzinie najważniejsze.
Widok małych ludzików zdumiał rodziców. Magda śmiała się w duchu, widząc osłupiałego tatę, który długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Mama szybko się opanowała i rzekła z uśmiechem:
- Przyjaciele naszych dzieci są również naszymi przyjaciółmi. Cieszymy się, że was poznaliśmy. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach - wskazała na śpiące w łóżeczku dziecko. Mały chłopczyk oddychał szybko, jego twarzyczka była blada, a czoło pokryte potem.
- Pozwoli pani, że się tym zajmiemy? - powiedział jeden ze skrzatów.
Po dwóch godzinach wszyscy odetchnęli z ulgą. Kubuś obudził się bardzo jeszcze słaby, ale jego ciało odzyskało zdrowy wygląd, a oczka z ciekawością patrzyły na zgromadzonych wokół jego łóżeczka małych przyjaciół.
http://robert-karwat.blog.onet.pl/
Autor: Robert Karwat
Nie całkiem jeszcze rozbudzony zamruczał:
- Co się stało? Spać mi się chce.
- Chodź ze mną do piwnicy. Nie pożałujesz. Odkryłam je.
- Co odkryłaś?
- Nie co, tylko kogo? Małe ludziki. To one tak hałasują po nocach. Ubierz się szybciutko. Tylko cicho, żebyśmy nie obudzili rodziców.
Nie trzeba mu było więcej powtarzać. Wciągnął dres i w chwilę potem skradali się na palcach w stronę piwnicy. Otworzyli drzwi i zeszli schodkami w dół. Latarka dawała wąski strumień światła. Z głębi piwnicy dały się słyszeć jakieś szmery, szelesty, głosy, jakby stłumiony śmiech...
Dzieci posuwały się dalej ostrożnie. W pewnym momencie Magda zgasiła latarkę i szepnęła:
- Teraz uważaj.
Zza załomu muru wyłoniła się jasna poświata i oczom obojga ukazał się zabawny widok. W blasku zawieszonej pod sufitem lampy naftowej para małych istot wirowała wokół siebie. Trzecia osóbka siedziała na maleńkim krzesełku, przebierając palcami po strunach instrumentu przypominającego gitarę. Pod ścianą w świetle lampy stał ktoś wpatrzony w płótno, na którym powstawały barwne plamy.
- One tańczą - szepnął Michał.
- A tamten coś maluje.
- Ale fajne!
- Hi, hi, hi!
- Dlaczego się śmiejesz?
- Poznaję tę starą lampę naftową. Mama jej kiedyś szukała. A muzyk siedzi na krzesełku moich lalek. Na pewno nigdy nie wynosiłam go do piwnicy.
- Myślisz, że to one...?
- Chyba tak.
- O, rany! To znaczy, że nas odwiedzają.
Rozmawiając coraz głośniej, nie zauważyli, że dźwięki muzyki ucichły. Oprzytomnieli, gdy zauważyli cztery postacie tuż obok siebie. Jedna z nich coś powiedziała. Oboje schylili się i nagle ludziki zniknęły!
- Patrz! - krzyknął Michał. - Nie ma ich.
- Cicho! Ja coś słyszę.
- Myślisz, że jest ich tu więcej?
- Być może. A może robią się niewidzialne?
- Wiesz, trochę się ich boję.
- Ja chyba nie. Nie wyglądają na złe. Zresztą sama nie wiem.
- Musimy powiedzieć o tym rodzicom.
- Och, nie! - wykrzyknął ktoś obok. Raptem małe ludziki pokazały się znowu. Ten, który wcześniej malował, odezwał się do dzieci:
- Prosimy, nie mówcie o nas.
- Musimy - odrzekł Michał. - Rodzice powinni wiedzieć, kto u nas mieszka. Dlaczego się ukrywacie?
- To długa historia. Powiemy wam wszystko, ale nie wydajcie nas. Już nie raz ludzie chcieli nas skrzywdzić. Boimy się.
- No, dobrze - powiedziała Magda z namysłem. - Ale naprawdę musicie nam to wyjaśnić.
- Zatem posłuchajcie. Jesteśmy częścią wielkiej rodziny skrzatów, które zamieszkiwały kiedyś całą Europę. Naszym domem były lasy. Przez wiele pokoleń żyliśmy w sąsiedztwie innych stworzeń i w przyjaźni z ludźmi. Później, gdy ludzie zaczęli się rozprzestrzeniać i tworzyć swoje państwa, nasz lud uległ rozbiciu. Pradawne puszcze wycinano i coraz mniej było dla nas miejsca. W dodatku ludzie zwrócili się przeciwko nam i zaczęli nas prześladować. Przeżyliśmy tylko tam, gdzie napotkaliśmy ludzką życzliwość i gdzie mogliśmy oprzeć naszą egzystencję na współpracy z sąsiadami.
- Hm, zdaje się, że słyszałam legendę o skrzatach mieszkających u sukiennika Adlera. Chyba często ginęły mu różne rzeczy, a inne pojawiały się niespodziewanie.
A piwniczne zapasy sąsiadów wędrowały...
- Och, przesadą byłoby twierdzić, że wszystko to nasza sprawka. - Brodaty muzyk zarumienił się. - W końcu są jeszcze myszy, koty i... ludzie. Ale masz rację - nie jesteśmy niewiniątkami. Powiem szczerze - uwielbiamy płatać figle. Ale zawsze staramy się nie wyrządzać krzywdy tym, wśród których mieszkamy. A jeśli nawet coś zbroimy, staramy się to zrekompensować naszą pracą i naszymi wyrobami. Ach - westchnął skrzat - u sukiennika Adlera mieliśmy wspaniały warsztat tkacki. Jakie cudeńka można było tam robić!
Zajęci rozmową, nie od razu spostrzegli, że w krąg światła lampy naftowej weszły jeszcze dwie małe istotki. Skrzat, który właśnie opowiadał, uśmiechnął się i rzekł:
- Właśnie jesteśmy w komplecie. Poznajcie Lidkę i Zefirkę. Ja jestem Bartek, to jest Przemek, nasz rodzinny malarz, a to nasza tańcząca para - Nastka i Ziemek.
- Bardzo nam miło. Ja mam na imię Michał.
- A ja Magda.
- Mamy jeszcze małego braciszka. Ale Kubuś teraz śpi - dodał Michał. -
I mamy fajnych rodziców. Szkoda, że nie chcecie ich poznać.
- Chcemy - odparła Nastka. - Tylko wcześniej chcieliśmy porozmawiać
z wami. Obawialiśmy się, nie wiedząc, z kim mamy do czynienia.
- Może trochę niezupełnie - rzekł Ziemek. - Trochę was i waszych rodziców obserwujemy. Ale w dobrych zamiarach - dodał.
Rozmowa toczyła się długo. Kiedy w końcu Magda i Michał pożegnali nowych przyjaciół, świt różowił już okna. Przez następne noce spotykali się z rodziną skrzatów, opowiadając sobie wzajemnie o swoim życiu i interesujących sprawach.
Pewnej nocy Magda z Michałem zjawili się w piwnicy smutni.
- Dzisiaj przyszliśmy tylko na chwilkę - powiedziała Madzia. - Kubuś jest bardzo chory. Rodzice na zmianę przy nim siedzą. Martwimy się.
Wszyscy bardzo się zasmucili. Ciszę przerwała Zefirka:
- Nie mówiliśmy wam jeszcze o tym, że w naszym narodzie medycyna zawsze stała na wysokim poziomie. Mamy w Czechach kuzynów, którzy specjalizują się w leczeniu chorób. Możemy ich tu ściągnąć.
- Naprawdę? - ożywił się Michał, ale po chwili dodał: - Niestety, to tak daleko od nas. Szkoda.
- Poczekaj chwileczkę - powiedział Przemek. Przymknął oczy i trwał w dłuższym skupieniu. Wreszcie rzekł:
- Zaraz tu będą.
Ledwie skończył te słowa, kiedy obok pojawiło się dwoje nieznanych skrzatów. Przemek coś do nich powiedział, po czym zwrócił się do Magdy i Michała:
- Poznajcie Halinkę i Vaclawa.
Nowo przybyli uśmiechnęli się. Madzia pokręciła głową:
- Ale skąd?! Jak...
- Potrafimy porozumiewać się na odległość za pomocą myśli - wyjaśniła Lidka. - Oprócz tego mamy doskonale opanowaną teleportację. Jeśli gdzieś jest ktoś z naszego ludu, potrafi natychmiast ściągnąć wszystkie skrzaty mieszkające na Ziemi.
- Jesteście super! - zawołał Michał. - Ale teraz może być trudno. Musicie przecież poznać naszych rodziców.
- I tak wkrótce musiałoby to nastąpić - odparła Nastka. - A teraz jest wręcz konieczne. Zdrowie dziecka jest w każdej rodzinie najważniejsze.
Widok małych ludzików zdumiał rodziców. Magda śmiała się w duchu, widząc osłupiałego tatę, który długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Mama szybko się opanowała i rzekła z uśmiechem:
- Przyjaciele naszych dzieci są również naszymi przyjaciółmi. Cieszymy się, że was poznaliśmy. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach - wskazała na śpiące w łóżeczku dziecko. Mały chłopczyk oddychał szybko, jego twarzyczka była blada, a czoło pokryte potem.
- Pozwoli pani, że się tym zajmiemy? - powiedział jeden ze skrzatów.
Po dwóch godzinach wszyscy odetchnęli z ulgą. Kubuś obudził się bardzo jeszcze słaby, ale jego ciało odzyskało zdrowy wygląd, a oczka z ciekawością patrzyły na zgromadzonych wokół jego łóżeczka małych przyjaciół.
http://robert-karwat.blog.onet.pl/
Autor: Robert Karwat
Pióra motyla
Płatek Tęczy był dziwnym motylem, bo chciał latać jak ptaki. Podziwiał je, szybujące wysoko pod chmurami na szeroko rozpostartych skrzydłach. Zazdrościł im, gdy przemykały z taką szybkością, o której on nawet nie mógł marzyć. Przyglądał się, gdy kilkoma uderzeniami skrzydeł wzbijały się w powietrze, podczas gdy on musiał się niemało napracować.
Zwierzył się ze swoich rozterek znajomej biedronce Kropeczce.
- Hm, nie wiem, co ci odpowiedzieć - rzekła Kropeczka. - Ptaki są przecież zupełnie innymi istotami niż ja czy ty. One mają swój sposób poruszania się, a my swój. Z pewnością to, co nas wszystkich łączy, to fakt, że latamy w tym samym powietrzu. Ale ileż jest różnic!
- Właśnie! - podchwycił motyl. - Chciałbym pokonać te różnice.
- Jak byś chciał to zrobić? Mało istot zmienia się tak, jak motyl. Po wykluciu się z jaja byłeś larwą, potem przeobraziłeś się w poczwarkę, a wreszcie w tego, którym jesteś teraz. Nie chcesz już być motylem?
- Ależ ja nie mam nic przeciwko temu, żeby nadal być motylem. Chcę tylko znaleźć sposób, żeby latać niczym ptaki.
- Głuptasku, przecież to niemożliwe. - Kropeczka spojrzała na niego z politowaniem. - Nie możesz latać jak ptak, bo jesteś inaczej zbudowany. A przede wszystkim nie masz piór. Przypatrz się ptakom, jak są opierzone, jak ich skrzydła przystrojone są w pióra, które zapewniają im lotność. Ty ich nie masz.
- Ach, więc chodzi o pióra. Jeślibym miał pióra, to mógłbym latać jak ptak, prawda?
Nie wiem, jak mu jeszcze tłumaczyć. Może niech sam się przekona, że pragnie rzeczy niemożliwej - pomyślała biedronka.
- Jeśli bardzo tego chcesz, to spróbuj. Masz jakiś pomysł?
Płatek Tęczy zamyślił się.
- Właściwie to nie wiem. Myślałem, że ty mi coś doradzisz. Jesteś taka mądra...
- Dziękuję za uznanie. Rzeczywiście udało mi się pomóc wielu latającym stworzonkom.
- Wiem, słyszałem historię ćmy Cudaczki, która zagubiła się w gnieździe dwunożnych.
- Ach, ćmy są takie łatwowierne! W nocy każde światełko je myli. Rzeczywiście, miałam przeprawę z Cudaczką. Wylecieć stamtąd było dziecinnie łatwo, ale nie sposób było jej to wytłumaczyć. Musiałam wysilić cały swój dowcip, żeby ją odciągnąć od światła, które było dla niej pułapką. Na szczęście miałam znajomą rodzinę świetlików - tak skołowały tę biedną Cudaczkę, że udało się ją wyprowadzić.
- Pająki też mówią o tobie. Jesteś wśród nich sławna od czasu historii z Lucusiem.
- Mieliśmy wtedy ciekawą przygodę, gdy znaleźliśmy się wśród dwunożnych. Lucuś był zupełnie mały - musiałam go trochę podszkolić, żeby mu było łatwiej.
- Jesteś moją nadzieją, Kropeczko! Pomóż mi, a zrobię ci wspaniałą reklamę. Mam naprawdę rozległe kontakty zarówno wśród motyli, jak i pośród kwiatów. A jak będziesz chciała, przyniosę ci najsłodszy i najbardziej aromatyczny nektar.
- To miło z twojej strony, Płatku Tęczy, chociaż wolałabym raczej kolonię młodych mszyc. No cóż, spróbuję pomyśleć. Umówmy się jutro po wschodzie słońca, gdy rosa zacznie wysychać. To piękna pora dnia, mszyce są wtedy wyborne, świeże i soczyste.
- Dziękuję i do zobaczenia.
Następnego dnia motylek z niecierpliwością oczekiwał na biedronkę. Ucieszył się, gdy wylądowała obok niego, głaszcząc się łapkami po okrągłym brzuszku.
- Mniam, mniam. Nie ma to jak porządne śniadanko. Od razu świat jest piękniejszy. A ty już jadłeś?
- Jeszcze nie, Kropeczko. Poczekam, aż kwiaty lepiej się rozgrzeją. Nektar jest wtedy słodszy i bardziej pachnący.
- No cóż, każdy ma swój smak. Ale to dobrze. Gdybyś na przykład jadał mszyce, to nie wiem, czy chciałabym ci pomagać. A teraz posłuchaj. Powinieneś porozumieć się z dziećmi dwunożnych. Jeśli tylko zachowasz ostrożność, możesz tam śmiało lecieć. Nie musisz się ich bać. Nie zrobią ci krzywdy, chyba że przez nieuwagę. Dwunożni lubią motyle, a ty jesteś piękny. Och, gdybyś był mojego gatunku, to przy twoich barwach z miejsca zakochałabym się w tobie.
- Dzięki za komplement. Może powiedziałabyś to Modrookiej? Tak się wysilam, żeby zwróciła na mnie uwagę, i cóż? - taka u nas konkurencja, że trzeba się nieźle natrudzić, żeby zdobyć względy samiczki. Ale opowiadaj dalej o dwunożnych.
- To dziwne istoty. Pomimo że tacy wielcy, są bardzo nieporadni. Poruszają się na dwóch kończynach, co ogranicza ich możliwości. Żeby wznieść się w powietrze, muszą używać różnych rzeczy, które sami robią. Ale w zadziwiający sposób potrafią pokonywać swoje ograaniczenia. Latając nad jeziorem, widziałam, jak skakali do wody i pięknie pływali. Jeden z moich kuzynów był kiedyś w górach i potem opowiadał o dwunożnych, którzy chodzili po skałach tam, gdzie chyba tylko pająki mogłyby się utrzymać. Ale musisz dotrzeć do dzieci. Ci starsi rzadko potrafią się z nami porozumieć. Dzieci są mądre, a jednocześnie twórcze, obdarzone ogromną wyobraźnią. Czują też więcej, potrafią odbierać myśli innych stworzeń i nawiązywać z nimi kontakt. Może ci zrobią pióra?
- Pomogłabyś mi dostać się do nich?
- Trochę ci pomogę. Ale potem będziesz musiał sam sobie radzić. Najlepiej lećmy od razu, póki jestem najedzona. Potem będę musiała wrócić do moich mszyc.
- Daleko polecimy?
- Bardzo blisko. Dwa ogrody dalej jest gniazdo dwunożnych. Mieszka tam bardzo miłe dziecko, odwiedzałam je już parę razy.
- No to lećmy! Niedługo będę głodny. Zobaczę, gdzie to jest, a potem polecę odwiedzić kwiatki.
Oboje wznieśli się ponad łąkę. Biedronka leciała przodem, pomykając wśród traw, pachnących ziół i kwiatów rozmaitej wielkości, kształtów i kolorów. Motylek był już głodny i docierające do jego zmysłów barwy i zapachy wabiły go mocno, ale trzymał się tuż za Kropeczką. Po drodze mijali lecące do pracy pszczoły i trzmiele, różnobarwne motyle: cytrynki, pawie oczka, rusałki i dużo, dużo innych, czasem nieznanych Płatkowi Tęczy. Kilka razy motyl znalazł się skrzydło w skrzydło z kuzynem swojego gatunku i owady pozdrawiały się w przelocie. W pewnym momencie ukazał się kształt i barwy Modrookiej. Płatek Tęczy aż się zarumienił z wrażenia, a jego skrzydła rozłożyły się strojnie. Leciał dalej, myśląc: Gdy już będę miał pióra, to Modrooka wreszcie zwróci na mnie uwagę. Przestanie widzieć inne motyle, gdy wykręcę wokół niej kilka piruetów. A potem zaproszę ją, żeby się mocno przytuliła i wzniesiemy się razem wysoko, pod same chmury, szybując wśród ptaków...
Tak się zamyślił, że nieomal przegapił moment, gdy Kropeczka skręciła nagle, wylatując z łąki na drogę biegnącą wzdłuż łanów zboża. Motyl z ciekawością patrzył na czerwone i niebieskie kwiaty, które rosły wśród zbóż. Musi kiedyś dłużej tu przysiąść.
Po jeszcze jednym raptownym skręcie wlecieli na szeroką przestrzeń porośniętą zieloną trawą. Z prawej strony wyrastała pionowa ściana. Biedronka skierowała się tam, a po chwili usiadła na szerokiej poziomej płaszczyźnie.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała. - Dalej już sam polecisz w to wnętrze. Radziłabym ci jeszcze polatać wokół całego gniazda, żeby poznać teren. A gdy będzie po wszystkim, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ciekawa jestem, jak ci pójdzie.
- Dobrze, Kropeczko. Dziękuję ci za pomoc i dobre rady. Masz rację, polatam trochę i rozejrzę się, zwłaszcza że jestem już bardzo głodny. Ale też nie mogę się doczekać, kiedy wlecę do gniazda dwunożnych, a potem opuszczę je, przystrojony w pióra. Z pewnością przylecę ci je pokazać.
- Podziwiam twój entuzjazm i optymizm. Ale mam dla ciebie jeszcze jedną radę. Bądź przygotowany i na to, że może ci się nie udać. Nie załamuj się wtedy i spróbuj dostrzec dobre strony swojej sytuacji. Mówię ci to, bo jesteś miłym motylem i nie chciałabym, żebyś się zamartwiał. Po prostu potraktuj wszystko jak piękną przygodę, niezależnie od tego, jaki będzie jej finał. No, lecę, żeby mi się mszyce nie rozlazły. Cześć!
Biedronka wprawiła w ruch swoje skrzydła i wzbiła się w niebo.
Minęło kilka dni. Pewnego słonecznego poranka, gdy Kropeczka odpoczywała na wielkim liściu łopianu, zamigotały barwne skrzydła motyla. Płatek Tęczy opadł wdzięcznie obok niej. Przyjrzała mu się uważnie - nic się nie zmienił.
- Miło cię widzieć, przyjacielu! Jak ci się udała przygoda?
- Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo mądrą biedronką. Miałaś we wszystkim rację. Wiem teraz, że moje marzenie nie mogło się spełnić tak, jak chciałem, ale spełniło się dużo lepiej, niż tego oczekiwałem. Przeżyłem piękną przygodę, a przede wszystkim przekonałem się, że pióra wcale nie są potrzebne do szczęścia. Poznałem też lepiej samego siebie. No i mam przyjaciół wśród dzieci dwunożnych. Bardzo się z tego cieszę. A było to tak: Gdy się rozstaliśmy, poleciałem zwiedzić okolicę i zjeść śniadanko. Przy gnieździe dwunożnych była łączka, a na niej cudowne kwiaty! Wielu z nich nigdy wcześniej nie widziałem. A najwspanialsze były te, które kwitły na krzewach - nektar miały iście niebiański. Poznałem też kilka motyli i pszczół. Potem przyleciałem tam, gdzie mnie przyprowadziłaś. Po krótkim wahaniu wleciałem do wnętrza. Było ono w jasnych kolorach, tak że od razu dobrze się poczułem. Pokręciłem się trochę, ale nie dostrzegłem nikogo. Wleciałem dalej przez jakąś szczelinę i cóż ujrzałem? Wśród bieli leżało dziecko dwunożnych. Chyba spało, bo nie ruszało się i miało zamknięte oczy. Pokręciłem się tam kilka chwil i wyleciałem w drogę powrotną. Odwiedziłem kwiatki i po jakimś czasie wróciłem do jasnego wnętrza. Wlatując, zobaczyłem...
Marzenka siedziała przy stoliku i odrabiała lekcje. Wróciła niedawno ze szkoły, zjadła obiad i po krótkim wypoczynku wzięła się do pracy domowej. Myślała właśnie nad wypracowaniem. Przyroda w życiu człowieka - bardzo ładny temat, ale jak go zacząć? Spojrzała w okno - było szeroko otwarte, wpadały przez nie promyki słońca. Odsunęła krzesło i wstała.
- Wyjrzę na kwiatki, może mi coś podpowiedzą.
Podeszła do okna i w tej samej chwili zobaczyła w strudze słonecznego światła migocące barwne skrzydła.
- Motylku! Jaki jesteś cudny! Skąd przybywasz?
Motyl okrążył głowę dziewczynki, potem na sekundę zawisł naprzeciwko jej oczu, by zaraz sfrunąć na parapet okna. Rozpostarte szeroko skrzydła drgały leciutko, ukazując mozaikę barw i kształtów. Przyglądała mu się uważnie. Na każdym ze skrzydełek widniały różnokolorowe kółka i plamki.
- Śliczny jesteś, motylku. Ciekawe, jak się nazywasz? Hm... Masz piękne, czyste kolory. Gdybym miała dać ci imię, nazwałabym cię chyba Tęczowe Skrzydełko. Co ty na to?
Marzenka mówiła, a motyl słuchał. Potem wzniósł się i zatrzepotał tuż przy twarzy dziewczynki. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Wyciągnęła otwartą dłoń, a motyl usiadł na niej ostrożnie. Naraz ocknęła się z zamyślenia. Zza drzwi pokoiku dobiegł kaszel dziecka.
- Motylku, mam do ciebie wielką prośbę. Mój młodszy braciszek jest bardzo chory. Podsłuchałam rozmowę rodziców z lekarzem - powiedział, że jest bardzo źle i że nie udaje się zatrzymać choroby. Lekarz mówił, że w ciągu dwóch dni powinno nastąpić przesilenie i po tym Piotruś albo wyzdrowieje, albo jego stan się pogorszy. Piotruś leży teraz smutny, a ja tak bym chciała go rozweselić. Chodź ze mną - może, gdy cię zobaczy, trochę się ucieszy?
Marzenka otworzyła drzwi i weszła do większego pokoju. W łóżeczku leżał kilkuletni chłopczyk.
- Cześć, Piotruś. Obudziłeś się?
- Cześć, Marzenko. Coś mi się śniło, ale już nie pamiętam co. Gdzie mama?
- Poszła do sklepu. Niedługo przyjdzie. Jak się czujesz?
- Gorąco mi. Jeszcze kaszlę, ale w środku boli mnie już mniej. Co robiłaś?
- Ach, próbowałam odrabiać lekcje, ale jakoś mi nie idzie. Zgadnij, kto do nas przyleciał?
- Kto?
Zamigotały barwne skrzydełka.
- To on. Wyobraź sobie, że usiadł mi na ręce. I wiesz co, Piotrusiu? - mam wrażenie, jakby coś chciał powiedzieć. Poprosiłam go, żeby cię odwiedził.
Motyl usiadł na poduszce.
- Podfrunąłem do tego dziecka, które wcześniej widziałem śpiące. Wyciągnęło do mnie rączkę, a ja na niej usiadłem. Patrzyłem uważnie, jak przybliża mnie do swoich oczu, które robiły się coraz większe, aż stały się jak dwa księżyce. Widziałem, jak mi się przygląda, a potem dostrzegłem w tych oczach uśmiech. Wtedy wzleciałem i odtańczyłem swój najpiękniejszy taniec, włożyłem w niego całą swoją duszę. Dziecko wyraźnie się ożywiło, oczy mu zabłysły, a rączki uderzały o siebie. Powiem ci, Kropeczko, że poczułem się wtedy szczęśliwy i bardzo ważny.
- Och, bardzo się cieszę. Co było dalej?
- Tańczyłem długo. Czułem, że to jest dobre. A potem jeszcze raz usiadłem na ręce dziecka, rozpostarłem skrzydła i wtedy wszystko zrozumiałem. Zrozumiałem, że to cudowne, że jestem motylem. Żyję dzięki miłości po to, abym czuł radość istnienia i niósł szczęście innym. I do tego wszystkiego wcale nie są mi potrzebne pióra. Owszem, pióra są rzeczą piękną i bardzo przydatną ptakom. Ja mam to, co jest najlepsze dla motyla - nie muszę udawać tego, kim nie jestem. A jeśli dzięki temu dziecko się uśmiechnęło, to nie potrzeba mi już nic więcej. Gdyby jeszcze Modrooka zechciała mnie zauważyć...
- Nie martw się. Gdy mijaliśmy ją na łące, widziałam, że patrzyła na ciebie. Musisz się ośmielić. Pokaż jej swój taniec. Jeśli dziecko się uśmiechnęło, to i Modrookiej na pewno się spodoba.
- Masz rację, muszę spróbować. Czuję się teraz bardziej pewny. I muszę ci podziękować. To, co przeżyłem z dziećmi dwunożnych, sprawiło, że poczułem się wartościowy.
- Cieszę się, Płatku Tęczy. Mam jeszcze jeden pomysł. Opowiedz o tym Modrookiej i zabierz ją na wycieczkę. Może oboje zatańczycie dla dzieci?
Następnego dnia po powrocie ze szkoły Marzenka ujrzała radosną scenkę. Piotruś siedział na kolanach mamy, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie, a wokół wirowały dwa kolorowe motyle.
- Cześć, mamuś! Cześć, Piotrusiu! Widzę, że jest wesoło.
- Tak, córeczko. Godzinę temu był lekarz. Powiedział, że nastąpiło przesilenie i choroba się cofa. Piotruś wyzdrowieje.
Marzenka uśmiechała się tajemniczo...
http://robert-karwat.blog.onet.pl/
Autor: Robert Karwat
Zwierzył się ze swoich rozterek znajomej biedronce Kropeczce.
- Hm, nie wiem, co ci odpowiedzieć - rzekła Kropeczka. - Ptaki są przecież zupełnie innymi istotami niż ja czy ty. One mają swój sposób poruszania się, a my swój. Z pewnością to, co nas wszystkich łączy, to fakt, że latamy w tym samym powietrzu. Ale ileż jest różnic!
- Właśnie! - podchwycił motyl. - Chciałbym pokonać te różnice.
- Jak byś chciał to zrobić? Mało istot zmienia się tak, jak motyl. Po wykluciu się z jaja byłeś larwą, potem przeobraziłeś się w poczwarkę, a wreszcie w tego, którym jesteś teraz. Nie chcesz już być motylem?
- Ależ ja nie mam nic przeciwko temu, żeby nadal być motylem. Chcę tylko znaleźć sposób, żeby latać niczym ptaki.
- Głuptasku, przecież to niemożliwe. - Kropeczka spojrzała na niego z politowaniem. - Nie możesz latać jak ptak, bo jesteś inaczej zbudowany. A przede wszystkim nie masz piór. Przypatrz się ptakom, jak są opierzone, jak ich skrzydła przystrojone są w pióra, które zapewniają im lotność. Ty ich nie masz.
- Ach, więc chodzi o pióra. Jeślibym miał pióra, to mógłbym latać jak ptak, prawda?
Nie wiem, jak mu jeszcze tłumaczyć. Może niech sam się przekona, że pragnie rzeczy niemożliwej - pomyślała biedronka.
- Jeśli bardzo tego chcesz, to spróbuj. Masz jakiś pomysł?
Płatek Tęczy zamyślił się.
- Właściwie to nie wiem. Myślałem, że ty mi coś doradzisz. Jesteś taka mądra...
- Dziękuję za uznanie. Rzeczywiście udało mi się pomóc wielu latającym stworzonkom.
- Wiem, słyszałem historię ćmy Cudaczki, która zagubiła się w gnieździe dwunożnych.
- Ach, ćmy są takie łatwowierne! W nocy każde światełko je myli. Rzeczywiście, miałam przeprawę z Cudaczką. Wylecieć stamtąd było dziecinnie łatwo, ale nie sposób było jej to wytłumaczyć. Musiałam wysilić cały swój dowcip, żeby ją odciągnąć od światła, które było dla niej pułapką. Na szczęście miałam znajomą rodzinę świetlików - tak skołowały tę biedną Cudaczkę, że udało się ją wyprowadzić.
- Pająki też mówią o tobie. Jesteś wśród nich sławna od czasu historii z Lucusiem.
- Mieliśmy wtedy ciekawą przygodę, gdy znaleźliśmy się wśród dwunożnych. Lucuś był zupełnie mały - musiałam go trochę podszkolić, żeby mu było łatwiej.
- Jesteś moją nadzieją, Kropeczko! Pomóż mi, a zrobię ci wspaniałą reklamę. Mam naprawdę rozległe kontakty zarówno wśród motyli, jak i pośród kwiatów. A jak będziesz chciała, przyniosę ci najsłodszy i najbardziej aromatyczny nektar.
- To miło z twojej strony, Płatku Tęczy, chociaż wolałabym raczej kolonię młodych mszyc. No cóż, spróbuję pomyśleć. Umówmy się jutro po wschodzie słońca, gdy rosa zacznie wysychać. To piękna pora dnia, mszyce są wtedy wyborne, świeże i soczyste.
- Dziękuję i do zobaczenia.
Następnego dnia motylek z niecierpliwością oczekiwał na biedronkę. Ucieszył się, gdy wylądowała obok niego, głaszcząc się łapkami po okrągłym brzuszku.
- Mniam, mniam. Nie ma to jak porządne śniadanko. Od razu świat jest piękniejszy. A ty już jadłeś?
- Jeszcze nie, Kropeczko. Poczekam, aż kwiaty lepiej się rozgrzeją. Nektar jest wtedy słodszy i bardziej pachnący.
- No cóż, każdy ma swój smak. Ale to dobrze. Gdybyś na przykład jadał mszyce, to nie wiem, czy chciałabym ci pomagać. A teraz posłuchaj. Powinieneś porozumieć się z dziećmi dwunożnych. Jeśli tylko zachowasz ostrożność, możesz tam śmiało lecieć. Nie musisz się ich bać. Nie zrobią ci krzywdy, chyba że przez nieuwagę. Dwunożni lubią motyle, a ty jesteś piękny. Och, gdybyś był mojego gatunku, to przy twoich barwach z miejsca zakochałabym się w tobie.
- Dzięki za komplement. Może powiedziałabyś to Modrookiej? Tak się wysilam, żeby zwróciła na mnie uwagę, i cóż? - taka u nas konkurencja, że trzeba się nieźle natrudzić, żeby zdobyć względy samiczki. Ale opowiadaj dalej o dwunożnych.
- To dziwne istoty. Pomimo że tacy wielcy, są bardzo nieporadni. Poruszają się na dwóch kończynach, co ogranicza ich możliwości. Żeby wznieść się w powietrze, muszą używać różnych rzeczy, które sami robią. Ale w zadziwiający sposób potrafią pokonywać swoje ograaniczenia. Latając nad jeziorem, widziałam, jak skakali do wody i pięknie pływali. Jeden z moich kuzynów był kiedyś w górach i potem opowiadał o dwunożnych, którzy chodzili po skałach tam, gdzie chyba tylko pająki mogłyby się utrzymać. Ale musisz dotrzeć do dzieci. Ci starsi rzadko potrafią się z nami porozumieć. Dzieci są mądre, a jednocześnie twórcze, obdarzone ogromną wyobraźnią. Czują też więcej, potrafią odbierać myśli innych stworzeń i nawiązywać z nimi kontakt. Może ci zrobią pióra?
- Pomogłabyś mi dostać się do nich?
- Trochę ci pomogę. Ale potem będziesz musiał sam sobie radzić. Najlepiej lećmy od razu, póki jestem najedzona. Potem będę musiała wrócić do moich mszyc.
- Daleko polecimy?
- Bardzo blisko. Dwa ogrody dalej jest gniazdo dwunożnych. Mieszka tam bardzo miłe dziecko, odwiedzałam je już parę razy.
- No to lećmy! Niedługo będę głodny. Zobaczę, gdzie to jest, a potem polecę odwiedzić kwiatki.
Oboje wznieśli się ponad łąkę. Biedronka leciała przodem, pomykając wśród traw, pachnących ziół i kwiatów rozmaitej wielkości, kształtów i kolorów. Motylek był już głodny i docierające do jego zmysłów barwy i zapachy wabiły go mocno, ale trzymał się tuż za Kropeczką. Po drodze mijali lecące do pracy pszczoły i trzmiele, różnobarwne motyle: cytrynki, pawie oczka, rusałki i dużo, dużo innych, czasem nieznanych Płatkowi Tęczy. Kilka razy motyl znalazł się skrzydło w skrzydło z kuzynem swojego gatunku i owady pozdrawiały się w przelocie. W pewnym momencie ukazał się kształt i barwy Modrookiej. Płatek Tęczy aż się zarumienił z wrażenia, a jego skrzydła rozłożyły się strojnie. Leciał dalej, myśląc: Gdy już będę miał pióra, to Modrooka wreszcie zwróci na mnie uwagę. Przestanie widzieć inne motyle, gdy wykręcę wokół niej kilka piruetów. A potem zaproszę ją, żeby się mocno przytuliła i wzniesiemy się razem wysoko, pod same chmury, szybując wśród ptaków...
Tak się zamyślił, że nieomal przegapił moment, gdy Kropeczka skręciła nagle, wylatując z łąki na drogę biegnącą wzdłuż łanów zboża. Motyl z ciekawością patrzył na czerwone i niebieskie kwiaty, które rosły wśród zbóż. Musi kiedyś dłużej tu przysiąść.
Po jeszcze jednym raptownym skręcie wlecieli na szeroką przestrzeń porośniętą zieloną trawą. Z prawej strony wyrastała pionowa ściana. Biedronka skierowała się tam, a po chwili usiadła na szerokiej poziomej płaszczyźnie.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała. - Dalej już sam polecisz w to wnętrze. Radziłabym ci jeszcze polatać wokół całego gniazda, żeby poznać teren. A gdy będzie po wszystkim, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ciekawa jestem, jak ci pójdzie.
- Dobrze, Kropeczko. Dziękuję ci za pomoc i dobre rady. Masz rację, polatam trochę i rozejrzę się, zwłaszcza że jestem już bardzo głodny. Ale też nie mogę się doczekać, kiedy wlecę do gniazda dwunożnych, a potem opuszczę je, przystrojony w pióra. Z pewnością przylecę ci je pokazać.
- Podziwiam twój entuzjazm i optymizm. Ale mam dla ciebie jeszcze jedną radę. Bądź przygotowany i na to, że może ci się nie udać. Nie załamuj się wtedy i spróbuj dostrzec dobre strony swojej sytuacji. Mówię ci to, bo jesteś miłym motylem i nie chciałabym, żebyś się zamartwiał. Po prostu potraktuj wszystko jak piękną przygodę, niezależnie od tego, jaki będzie jej finał. No, lecę, żeby mi się mszyce nie rozlazły. Cześć!
Biedronka wprawiła w ruch swoje skrzydła i wzbiła się w niebo.
Minęło kilka dni. Pewnego słonecznego poranka, gdy Kropeczka odpoczywała na wielkim liściu łopianu, zamigotały barwne skrzydła motyla. Płatek Tęczy opadł wdzięcznie obok niej. Przyjrzała mu się uważnie - nic się nie zmienił.
- Miło cię widzieć, przyjacielu! Jak ci się udała przygoda?
- Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo mądrą biedronką. Miałaś we wszystkim rację. Wiem teraz, że moje marzenie nie mogło się spełnić tak, jak chciałem, ale spełniło się dużo lepiej, niż tego oczekiwałem. Przeżyłem piękną przygodę, a przede wszystkim przekonałem się, że pióra wcale nie są potrzebne do szczęścia. Poznałem też lepiej samego siebie. No i mam przyjaciół wśród dzieci dwunożnych. Bardzo się z tego cieszę. A było to tak: Gdy się rozstaliśmy, poleciałem zwiedzić okolicę i zjeść śniadanko. Przy gnieździe dwunożnych była łączka, a na niej cudowne kwiaty! Wielu z nich nigdy wcześniej nie widziałem. A najwspanialsze były te, które kwitły na krzewach - nektar miały iście niebiański. Poznałem też kilka motyli i pszczół. Potem przyleciałem tam, gdzie mnie przyprowadziłaś. Po krótkim wahaniu wleciałem do wnętrza. Było ono w jasnych kolorach, tak że od razu dobrze się poczułem. Pokręciłem się trochę, ale nie dostrzegłem nikogo. Wleciałem dalej przez jakąś szczelinę i cóż ujrzałem? Wśród bieli leżało dziecko dwunożnych. Chyba spało, bo nie ruszało się i miało zamknięte oczy. Pokręciłem się tam kilka chwil i wyleciałem w drogę powrotną. Odwiedziłem kwiatki i po jakimś czasie wróciłem do jasnego wnętrza. Wlatując, zobaczyłem...
Marzenka siedziała przy stoliku i odrabiała lekcje. Wróciła niedawno ze szkoły, zjadła obiad i po krótkim wypoczynku wzięła się do pracy domowej. Myślała właśnie nad wypracowaniem. Przyroda w życiu człowieka - bardzo ładny temat, ale jak go zacząć? Spojrzała w okno - było szeroko otwarte, wpadały przez nie promyki słońca. Odsunęła krzesło i wstała.
- Wyjrzę na kwiatki, może mi coś podpowiedzą.
Podeszła do okna i w tej samej chwili zobaczyła w strudze słonecznego światła migocące barwne skrzydła.
- Motylku! Jaki jesteś cudny! Skąd przybywasz?
Motyl okrążył głowę dziewczynki, potem na sekundę zawisł naprzeciwko jej oczu, by zaraz sfrunąć na parapet okna. Rozpostarte szeroko skrzydła drgały leciutko, ukazując mozaikę barw i kształtów. Przyglądała mu się uważnie. Na każdym ze skrzydełek widniały różnokolorowe kółka i plamki.
- Śliczny jesteś, motylku. Ciekawe, jak się nazywasz? Hm... Masz piękne, czyste kolory. Gdybym miała dać ci imię, nazwałabym cię chyba Tęczowe Skrzydełko. Co ty na to?
Marzenka mówiła, a motyl słuchał. Potem wzniósł się i zatrzepotał tuż przy twarzy dziewczynki. Patrzyła na niego jak zahipnotyzowana. Wyciągnęła otwartą dłoń, a motyl usiadł na niej ostrożnie. Naraz ocknęła się z zamyślenia. Zza drzwi pokoiku dobiegł kaszel dziecka.
- Motylku, mam do ciebie wielką prośbę. Mój młodszy braciszek jest bardzo chory. Podsłuchałam rozmowę rodziców z lekarzem - powiedział, że jest bardzo źle i że nie udaje się zatrzymać choroby. Lekarz mówił, że w ciągu dwóch dni powinno nastąpić przesilenie i po tym Piotruś albo wyzdrowieje, albo jego stan się pogorszy. Piotruś leży teraz smutny, a ja tak bym chciała go rozweselić. Chodź ze mną - może, gdy cię zobaczy, trochę się ucieszy?
Marzenka otworzyła drzwi i weszła do większego pokoju. W łóżeczku leżał kilkuletni chłopczyk.
- Cześć, Piotruś. Obudziłeś się?
- Cześć, Marzenko. Coś mi się śniło, ale już nie pamiętam co. Gdzie mama?
- Poszła do sklepu. Niedługo przyjdzie. Jak się czujesz?
- Gorąco mi. Jeszcze kaszlę, ale w środku boli mnie już mniej. Co robiłaś?
- Ach, próbowałam odrabiać lekcje, ale jakoś mi nie idzie. Zgadnij, kto do nas przyleciał?
- Kto?
Zamigotały barwne skrzydełka.
- To on. Wyobraź sobie, że usiadł mi na ręce. I wiesz co, Piotrusiu? - mam wrażenie, jakby coś chciał powiedzieć. Poprosiłam go, żeby cię odwiedził.
Motyl usiadł na poduszce.
- Podfrunąłem do tego dziecka, które wcześniej widziałem śpiące. Wyciągnęło do mnie rączkę, a ja na niej usiadłem. Patrzyłem uważnie, jak przybliża mnie do swoich oczu, które robiły się coraz większe, aż stały się jak dwa księżyce. Widziałem, jak mi się przygląda, a potem dostrzegłem w tych oczach uśmiech. Wtedy wzleciałem i odtańczyłem swój najpiękniejszy taniec, włożyłem w niego całą swoją duszę. Dziecko wyraźnie się ożywiło, oczy mu zabłysły, a rączki uderzały o siebie. Powiem ci, Kropeczko, że poczułem się wtedy szczęśliwy i bardzo ważny.
- Och, bardzo się cieszę. Co było dalej?
- Tańczyłem długo. Czułem, że to jest dobre. A potem jeszcze raz usiadłem na ręce dziecka, rozpostarłem skrzydła i wtedy wszystko zrozumiałem. Zrozumiałem, że to cudowne, że jestem motylem. Żyję dzięki miłości po to, abym czuł radość istnienia i niósł szczęście innym. I do tego wszystkiego wcale nie są mi potrzebne pióra. Owszem, pióra są rzeczą piękną i bardzo przydatną ptakom. Ja mam to, co jest najlepsze dla motyla - nie muszę udawać tego, kim nie jestem. A jeśli dzięki temu dziecko się uśmiechnęło, to nie potrzeba mi już nic więcej. Gdyby jeszcze Modrooka zechciała mnie zauważyć...
- Nie martw się. Gdy mijaliśmy ją na łące, widziałam, że patrzyła na ciebie. Musisz się ośmielić. Pokaż jej swój taniec. Jeśli dziecko się uśmiechnęło, to i Modrookiej na pewno się spodoba.
- Masz rację, muszę spróbować. Czuję się teraz bardziej pewny. I muszę ci podziękować. To, co przeżyłem z dziećmi dwunożnych, sprawiło, że poczułem się wartościowy.
- Cieszę się, Płatku Tęczy. Mam jeszcze jeden pomysł. Opowiedz o tym Modrookiej i zabierz ją na wycieczkę. Może oboje zatańczycie dla dzieci?
Następnego dnia po powrocie ze szkoły Marzenka ujrzała radosną scenkę. Piotruś siedział na kolanach mamy, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie, a wokół wirowały dwa kolorowe motyle.
- Cześć, mamuś! Cześć, Piotrusiu! Widzę, że jest wesoło.
- Tak, córeczko. Godzinę temu był lekarz. Powiedział, że nastąpiło przesilenie i choroba się cofa. Piotruś wyzdrowieje.
Marzenka uśmiechała się tajemniczo...
http://robert-karwat.blog.onet.pl/
Autor: Robert Karwat